Niektóre z tych miejsc znajdują się wręcz nie
daleko nas. Udajcie się, proszę, najpierw z nami, na zwiedzenie ruiny
Schauenburg w Schwarzwaldzie.
Schauenburg leży nad Oberkirch w dolinie
Renchtal. Gród został zbudowany około 1050 roku przez księcia Bertholda von
Zähringen II. Była to twierdza warowna mająca chronić tej region przed wrogimi
najeźdźcami. W XII-tym stuleciu gród ten przeszedł w posiadanie właścicieli
Schaenburga. Podczas wojny trzydziestoletniej, warownia była w bardzo nie
dobrym stanie. W drugiej połowie XVII-tego stulecia, mieszkał tu nota bene
Johann Jakob Christoffel von Grimmelhausen, poeta, autor utworu pt.
„Abenteuerlichen Simplicissimus Teutsch” ( Przygody Simplicissimusa).
Od XVIII-go wieku twierdza jest już ruiną i
pozostaje niezamieszkana po dziś dzień. Gdy jest ładna pogoda, Schauenburg jest
celem odwiedzin licznych turystów.
Także Martina i Paul K. udali się na
przechadzkę z Oberkirch w kierunku twierdzy Schauenburg. Był już wczesny
wieczór i na ścieżkach wiodących ku warowni nie było już dużo ludzi. W
restauracji położonej nieco niżej, kelnerzy ustawiali już krzesła na stołach.
Słońce znajdowało się nisko nad horyzontem, promieniując ciepłym, złotym
światłem i oświetlając ruinę i okoliczne lasy.
Co się wówczas wydarzyło, to opowie nam
Martina K. osobiście:
„Gdy zakończyliśmy naszą pierwszą rundę
wokoło ruiny uzyskując pierwsze wrażenie jakie wywierają te ogromne mury,
zatrzymaliśmy się na chwilę koło wysokiego, starego drzewa (patrz: ilustracje,
fotografia nr. 4). Z tego miejsca rozciągał się wspaniały widok na panoramę
Oberkirch i Renchtal.
Nagle poczułam w sobie straszny chłód oraz
towarzyszące mu uczucie, że natychmiast powinnam oddalić się z tego miejsca.
Postanowiliśmy opuścić ruinę wracając boczną ścieżką. Paul nie wiedział,
dlaczego tak nagle się spieszę. Przechodząc wąskim korytarzem usłyszałam
całkiem wyraźnie rozmawiających ludzi, chociaż oprócz nas nikogo już tu nie
było. Ludzie ci rozmawiali używając specyficznego dialektu, którego nie mogłam
w stu procentach zrozumieć. Jedno zdanie dotarło do mnie wyraźnie: „Luise,
podaj mi taboret”. Tych dochodzących mnie głosów nie można było zlokalizować.
To tak, jakby dochodziły z wszystkich stron na raz, a ja miałam takie uczucie,
jakby moje postrzeganie zostało „poszerzone”. Dotyczyło to nie mojego wzroku,
lecz słuchu. Dźwięki które do mnie dochodziły wydawały się być jakby
przytłumione; jakieś fragmenty bardzo, bardzo dawno wypowiedzianych zdań.
Ponieważ oprócz nas wyraźnie nie było tam
nikogo, uciekałam tak szybko, jak to było tylko możliwe, aż nie znalazłam się
na parkingu koło naszego samochodu. Dopiero tu wyjaśniłam Paulowi co mi się
przytrafiło.
To przeżycie było dla mnie złowieszcze, wręcz
niesamowite. Te strzępy zdań brzmiały tak, jakby ci ludzie żyli tam - tu i
teraz - i jakby między sobą rozmawiali”.
Odwrotnie do uprzednio przedstawionej
historii, tu doszło do nałożenia się na siebie dwóch akustycznych realności,
tak, jakby ludzie, niewidoczni dla spacerowiczów, rozmawiali między sobą w
murach twierdzy. Tak jednak nie było, ponieważ twierdza nie jest dziś
zamieszkiwana. Poza tym, nikt dziś już nie posługuje się takim średniowiecznym
dialektem.
Później Martina i Paul dowiedzieli się od kustosza, że w dawnych czasach
rzeczywiście mieszkała w zamczysku pewna „Luiza”. Dziewczyna nie była posłuszna
woli ojca, za co zamknięta została w ciemnym lochu; miejsce w pobliżu krętego
korytarza, którym przechodzili Martina i Paul...
Czyż nie powinno się zmienić nazwy tej ruiny
z Schauenburg (zamek z widokiem) na Schauderburg (zamek z dreszczykiem)?*
*(Autorom chodzi tu o grę słów: schauen to po
niemiecku – wyglądać, patrzeć, Schauder – oznacza dreszcze. Przyp. tłum.).
Inny przykład wiedzie nas w tereny południowo
wschodniej Polski. Tam, na Przedkarpaciu, kilka kilometrów na wschód od
Rzeszowa znajduje się miasteczko Łańcut. Główną atrakcją tego miasta jest
okazały zamek zbudowany w stylu baroku.
Zamek w Łańcucie zbudowany został w celach
obronnych (w formie pentagramu) w XVII-tym stuleciu przez krakowskiego
wojewodę, Stanisława Lubomirskiego. W późniejszych stuleciach był wielokrotnie
przebudowywany.
W XIX-tym stuleciu zamek przeszedł na
własność rodziny Potockich, innej polskiej rodziny szlacheckiej. Zniszczenia
drugiej wojny światowej doń nie dotarły.
Dziś zamek w Łańcucie jest jednym z
najważniejszych budowli historycznych Polski. Wewnątrz mieści się tam muzeum, a
co roku, w maju, w wielkiej sali balowej
na zamku odbywa się międzynarodowy festiwal muzyki.
Grażyna od wczesnego dzieciństwa jest ciasno
powiązana z zamkiem w Łańcucie, chociaż nigdy w tym mieście nie mieszkała.
Odwiedzała natomiast ze swoimi rodzicami regularnie zamek, bywała co roku na
festiwalach muzycznych i debiutowała w wielkiej sali balowej (patrz:
ilustracje, fotografia nr. 8) na swoim pierwszym balu sylwestrowym. Ona zna ten
zamek - można rzec – od wewnątrz i od zewnątrz.
Ponieważ o zamku, jak i w samym zamku w
Łańcucie krąży wiele legend, Grażyna zawsze życzyła sobie spotkać w tych
niekończących się korytarzach kogoś z przeszłości. Niestety na próżno. Duchy z
Łańcuta są bardzo powściągliwe!
Lecz co nie było jej pisane, to przytrafiło
się jednemu z naszych znajomych, dziennikarzowi Kazimierzowi Bzowskiemu z
Warszawy, w 1972 roku.
Bzowski przybył do Łańcuta z małą grupą
turystów, którzy nocowali w hotelu zamkowym. Późnym popołudniem, gdy grupa
zwiedzała jeszcze komnaty zamkowe, odłączył się od nich wraz z kolegą i obaj
udali się do biblioteki, która ich bardzo interesowała. Biblioteka bowiem, jest
pokazywana turystom bardzo rzadko (patrz: ilustracje, fotografia nr. 9).
Cała biblioteka była jasno oświetlona
światłem zachodzącego słońca i oprócz Kazimierza Bzowskiego i jego przyjaciela,
nie było tam nikogo. Właśnie przed kilkoma godzinami gościła na zamku ekipa
filmowa. Filmowano aktorów w strojach historycznych. Jednak teraz było tu już
cicho i pusto.
Oto co opowiada Kazimierz Bzowski:
„Szliśmy powoli i zatopieni w naszych myślach
oglądaliśmy grzbiety prastarych ksiąg w szklanych witrynach. W pewnej chwili
obaj zauważyliśmy, że na jednej z wersalek spoczywa w niedbałej pozie
atrakcyjna kobieta, w pięknej, koloru kości słoniowej sukni, bogato ozdobionej
perłami i koronkami, szytej według kroju XVIII-go wieku. Suknia miała głęboki
dekolt i można było bez przeszkód zobaczyć piękno tej kobiety. Jej oczy były
zwrócone ku małej książeczce, oprawionej w białą skórę. Najwyraźniej czytała i
nie widziała nas.
Atmosfera tej sceny była tak harmonijna, że
obaj byliśmy pewni, iż patrzymy na jedną z aktorek, która prawdopodobnie między
zajęciami postanowiła zrobić sobie tu przerwę. Przechodząc obok niej, rzuciłem
okiem na książeczkę i rozpoznałem nawet jej tytuł, napisany płowiejącymi,
złotymi literami - La Fonta...
Resztę tytułu przykrywała jej dłoń.
Pomyślałem sobie, że ona przecież czyta La Fontaine'a w oryginale.
Postanowiłem się uwidocznić i z premedytacją
przeszedłem obok niej tak blisko, że dotknąłem koniuszków jej butów. Następnie
ukłoniłem się i powiedziałem po francusku: „Excuses nous, Madame”. Na chwilę
podniosła oczy znad książki, przyciągnęła do siebie nogi pozwalając nam
przejść, spojrzała na nas, uśmiechnęła się i szepnęła: „Merci”.
Opuściliśmy bibliotekę i gdy zeszliśmy na
dół, zapytaliśmy panią w recepcji, jaki film tutaj kręcono, ponieważ w
bibliotece spotkaliśmy jedną z odpoczywających tam aktorek. Kobieta z recepcji
zbladła, spojrzała na nas jakbyśmy byli duchami i uciekła w popłochu.
Z powodu tej reakcji zaczęliśmy badać tę
sprawę dokładniej i dowiedzieliśmy się, że owego dnia filmowano tylko
mężczyzn...
Jestem przekonany, że wydarzenie to ma coś
wspólnego z mocą tego miejsca i jestem pewien, że to nie było spotkanie z
duchem. Co więcej, w chwili gdy nawiązaliśmy kontakt werbalny z tą kobietą, nie
znajdowaliśmy się w naszym XX wieku, lecz najprawdopodobniej, w jakiś nieznany
nam sposób znaleźliśmy się w jej epoce, w epoce, w której żyła. Myślę też, że
nasze grzeczne i wolne od lęku zachowanie w trakcie tego spotkania spowodowało,
iż nie zostaliśmy zaabsorbowani przez jej rzeczywistość, lecz bez przeszkód
powróciliśmy do naszego dzisiejszego świata”.
To interesujące, że Kazimierz Bzowski jest
tak bardzo przekonany, iż nie było to typowe „pojawienie się ducha”, jakie
znamy z innych zamków. Ta kobieta była tam obecna materialnie i można było
dotknąć jej butów. Nie można tu także mówić o nakładaniu się dwóch
rzeczywistości, jedna na drugą, jak w przypadki owej małej dziewczynki nad
rzeką – chyba że wygląd komnaty tak mało uległ zmianie w ciągu minionych 200
lat, że nałożenie się dwóch różnych realności było tam niezauważalne...
I faktycznie. Tak być mogło. W zamku w
Łańcucie nie zrekonstruowano bynajmniej z pomocą zestawienia kilku barokowych
mebli stylu umeblowania w celu przyciągnięcia większej liczby zwiedzających muzeum
turystów, lecz w wielu częściach zamku – także w bibliotece – znajduje się
oryginalne wyposażenie wnętrza. To właśnie czyni ten zamek jedyny w swoim
rodzaju.
Właśnie dlatego tak ciężko jest zanalizować
ten przypadek. Czy ta kobieta doznała „skoku w czasie” w epoki rokoko w XX-ty
wiek, czy też Kazimierz Bzowski i jego przyjaciel przenieśli się na krótki
okres czasu w osiemnaste stulecie? A może te dwie rzeczywistości spotkały się
ze sobą na jeszcze innej płaszczyźnie?
Na podstawie danych zewnętrznych nie można
tego przypadku jednoznacznie określić. Bzowski wierzy, iż został przeniesiony w
przeszłość, nie posiadał jednak żadnych punktów odniesienia, dzięki którym
mógłby tę hipotezę poprzeć. Wniosek ten wyciągnął po prostu na bazie
subiektywnego odczucia.